Polak nie ślimak, gdzieś mieszkać musi. Skończyły się czasy budowlanej samowolki i mieszkaniowego brakoróbstwa. W niepamięć odeszły ziemianki, z mody wyszły lepianki, a na dźwięk słowa „szałas” większość obywateli doznaje zupełnie uzasadnionego dreszczu. Palenisko na środku pokoju i czarnoziem za otworem okiennym nie stanowią już obiektów westchnień – teraz pracujący lud domaga się centralnego ogrzewania i widoku przynajmniej na oficynę!
Rynek mieszkań na wynajem to rynek konsumenta. Domy, mieszkania i pokoje w najróżniejszych rozmiarach i standardach czekają na swoich najemców – przebierać można niemal do woli. Realia wolnorynkowe nadal są nam dość obce, więc taka swoboda może zaskakiwać i peszyć socjalistycznego konsumenta. Kuszą bloki, kamienice, sutereny i sutenerzy, kuszą też domy wolnostojące, bliźniaki i szeregowce. Na wybrańców czekają nawet miejsca garażowe.
Choć może się to wydawać nieoczywiste, komfort, wygoda i przytulność są w tej chwili niemalże wymogiem podczas najmu mieszkania. Moda na takie frykasy przyszła do nas z północnego zachodu, wraz z duńską koncepcją „hygge”, co po duńsku oznacza „błogostan”, a po polsku „pieluszkę”. Filozofia ta, co może docenić zwłaszcza obywatel bloku wschodniego, stoi w zupełnej opozycji do konsumpcjonizmu i materializmu. Zamiast więc myśleć o niebieskich migdałach i słuchać szatańskiego rockandrolla obywatel może skupić się na ważnych sprawach: wyrabianiu planów gospodarczych i komplementowaniu słusznej linii władzy.